You are currently viewing Szkoła rodzenia – moja historia

Szkoła rodzenia – moja historia

Co myślisz słysząc słowa ciąża, poród”? Jakie uczucia w Tobie wzbudzają? Jakie są Twoje doświadczenia? A może nie masz ich jeszcze? Lub nie masz, choć chciałabyś zajść w ciążę? A jakie nastawienie wyniosłaś z domu?

Ciąża i poród to wielkie wyzwanie. A jednocześnie nic bardziej naturalnego. Wszyscy żyjemy dlatego, że nasze mamy kiedyś zaszły w ciążę i nas urodziły.

Poznaj moją historię. Może będzie dla Ciebie inspiracją, pomocą, wyzwaniem, wsparciem.

Dobre nastawienie to podstawa spełnienia marzeń.

Z domu rodzinnego nie wyniosłam dobrego nastawienia do ciąży i porodu. Babcia i mama miały trudne doświadczenia i mało o tym mówiły. Mimo to już jako dwudziestolatka marzyłam o tym, aby założyć rodzinę i mieć dzieci. To był dla mnie priorytet.

Mówią, że dobre nastawienie to klucz do spełnienia marzeń. I chyba coś w tym jest. Bo w tych kwestiach zawsze przyciągałam coś dobrego. Najpierw dobre lektury. „Być kobietą” Ingrid Trobisch, „Dar rodzenia” Włodzimierza Fijałkowskiego i inne książki, których już nie pamiętam uzbrajały mnie w dobre nastawienie. Plusem było to, że prowadziłam obserwacje cyklu i byłam ich pewna jeszcze przed ślubem. Na dwa lata przed zaplanowaniem poczęcia pierwszego dziecka. Dlatego nie było we mnie nigdy napięcia i lęku przed płodnością. Raczej fascynacja i oczekiwanie.

Byłam pierwszą rodzącą po szkole rodzenia…

Do pierwszej we Wrocławiu Szkoły rodzenia trafiłam dzięki osobie, która z niej korzystała pół roku wcześniej. Sama bym nie trafiła. Nie było wtedy Internetu, a mieszkałam na oddalonym od centrum osiedlu. Ale temat znałam już wcześniej z książek. Po latach, właśnie dzięki internetowi poznałam Ewę Nitecką, której poród domowy jest opisany w książce „Dar rodzenia”.

To były czas, kiedy oddział porodowy przypominał zamknięty oddział psychiatryczny. Brak odwiedzin. Rodząca całkowicie poddana „rozkazom” personelu medycznego, oddział noworodkowy, na który zabierano noworodki i przywożono mamie co trzy godziny do karmienia. Zdecydowałam się na poród w małym powiatowym szpitalu, bo tam byłam tymczasowo zameldowana i znałam kilka osób pracujących w tym szpitalu.

Na wieść o tym, że jestem po szkole rodzenia patrzono na mnie jak na ewenement. Czułam się trochę jak na egzaminie. Co zwiększało stres. Ale i tak wszystko się udało. Starałam się pamiętać o umiejętnościach jakie zdobyłam w szkole. O oddychaniu i relaksacji. I nie zwracać uwagi na inne osoby. Córeczka dostała 9 punktów w skali Apgar. Ale mieć ją blisko siebie mogłam dopiero w domu. W tamtych czasach dziecko i matka była „własnością szpitala”.

Piechotą do porodu

Drugie dziecko urodziłam w tym samym szpitalu. O 9 rano lekarz stwierdził, że to jeszcze nie poród i odesłał mnie do domu. Ale był to 266 dzień od szczytu śluzu – dokładny termin porodu i wiedziałam, że to na pewno będzie dziś. W towarzystwie bliskiej osoby, piechotą ponownie wybrałam się do szpitala przed godziną 15 i droga 15-minutowa zajęła mi 1,5 godziny. Pół godziny później mogłam zobaczyć synka. To był czas nadchodzących zmian. Po 12 godzinach przyniesiono go do łóżeczka przygotowanego obok mojego łóżka na sali oddziału położniczego. I od tej pory już byliśmy razem.

Nareszcie we troje

Rok 1995. Inna rzeczywistość. Miałam marzenie. Tu i tam słyszałam o porodach domowych. Kupiłam książkę Ireny Chołuj „Poród w domu”. Sytuacja rodzinna jednak zmusiła mnie do rezygnacji z tego marzenia. Ale nareszcie rodziliśmy razem. Tym razem mąż przygotowywał się ze mną w szkole rodzenia, która mieściła się w przychodni dosłownie za naszym blokiem. To całkiem inna bajka.

Oddzieleni od reszty sali porodowej ścianką działową. Mąż robił mi masaż pleców przy każdym skurczu i zwilżał usta. Między skurczami zdarzało mi się całkiem wyłączyć, bo czułam się bezpiecznie. Położna zaglądała co jakiś czas, a gdy zaczęły się skurcze parte wezwała lekarza, który opiekował się nami podczas tych 9 miesięcy, a tej nocy (malutka przyszła na świat o 3:20 w naszą 11 rocznicę ślubu, oczywiście w 266 dniu od szczytu śluzu) akurat miał dyżur.

Po kilku skurczach partych mąż mógł jako pierwszy zobaczyć naszą córeczkę. Potem przeciąć pępowinę i zrobić zdjęcia małej położonej na moim brzuchu. Tych chwil nigdy nie zapomnimy.

Tak bardzo się cieszę, że przeszłam tą drogę zmian w podejściu do porodu. W wielu kwestiach „przecierałam szlaki”.

A dziś moje marzenia spełniają się w następnym pokoleniu. Mój wnuczek urodził się w domowym zaciszu, a ja mogłam w tym uczestniczyć.

A Ty? Jakie są Twoje marzenia? Lęki? Chcesz o tym porozmawiać? Zapraszam Cię na spotkanie, rozmowę, poradę. Porozmawiajmy jak kobieta z kobietą.

Dodaj komentarz